Powrót muzycznych terrorystów [WFF 2010]

Data:
Ocena recenzenta: 8/10

Kto jeszcze nie widział znakomitej krótkometrażówki "Muzyka na jeden lokal i sześć perkusji", niech czym prędzej pobiegnie to zrobić! To jeden z tych krótkich filmików, które zapadają w pamięć i sprawiają, że jest po co wspominać poprzednie edycje festiwalu. Można to robić wielokrotnie z tą samą przyjemnością i dreszczykiem obcowania ze skończoną doskonałością.

Okazało się jednak, że nie trzeba żyć tylko wspomnieniami, bo 9 lat później powstało jej rozwinięcie do długiego metrażu. Reżyserzy wyjaśnili, że kiedy już zebrało się taki twórczy zespół, to szkoda było nie wykorzystać tych niesamowitych pomysłów, jakie rodziły się przy okazji.

Spodziewałem się, że takie przeniesienie to nie bułka z mamałygą - 10-minutowa, zamknięta forma żartu muzycznego, z precyzyjną, dynamiczną akcją, nie da się rozciągnąć bez katastrofalnych skutków. Możliwe były dwie drogi - albo podział na luźno związane ze sobą epizody, które atakują głównie świetną muzyką, albo zrobienie jakiejś klasycznej fabuły, w którą takie epizody są tylko wmontowane jak sceny tańca w musicalu.

Simonsson i Nilsson wybrali to drugie, co z jednej strony mnie nie usatysfakcjonowało, ale ma sens. Byłbym absolutnie szczęśliwy, gdyby był to gigantyczny teledysk muzyki konkretnej, wielki koncert złożony z autonomicznych utworów w różnych niespodziewanych miejscach. Zdaję sobie jednak sprawę, że trudno byłoby wyprodukować aż tyle muzyki, żeby wypełniła prawie całe 1,5 godziny. W dodatku nie wiem, ilu widzów byłoby na tyle zakręconych, żeby taki pokaz zaakceptować, a i finansowo mogłoby być ciężko taki pomysł przepchnąć.

Nie mam więc pretensji, że powstała komedia muzyczna. Ja, jako fan tej szóstki perkusistów, obejrzałem ją i tak z dużą przyjemnością, a i dla muzycznie opornych może to być film całkiem atrakcyjny. Biorąc pod uwagę, że obaj panowie to muzyk i bodaj plastyk, a w reżyserii są samoukami, to nawet przyznałbym im nagrodę za zrobienie porządnego filmu, co wcale takie powszechne na WFF-ie nie jest.

Nie mam zastrzeżeń do fabuły - oryginalny pomysł z muzycznymi "terrorystami" został uzupełniony o tępego muzycznie "szeryfa", i to właśnie z jego perspektywy śledzimy akcję. Sceny są bardzo zabawne, ale nie nazbyt odjechane, w czym duży udział ma dobre aktorstwo (jego i ich). Naprawdę chce się śmiać.

W filmie pozostała atmosfera lekkiego absurdu - nie dostajemy na talerzu wyjaśnienia, skąd w ogóle w pięknoduchach-artystach tyle ognia, że aż tworzą muzyczną bojówkę. Musimy to po prostu przyjąć. Absurd nawet się rozrósł, i to dosłownie, bowiem tym razem zamiast zaatakować jakiś lokal powstała "Muzyka na jedno miasto i sześć perkusji". Aż się prosi o sequel w tym duchu (kraj? kontynent? świat?...).

"Brzmienie hałasu" nie jest równe, na przykład ostatnia część koncertu może poraża miejscem wykonania, ale muzycznie nie jest zbyt efektowna, podczas gdy skromny duet na autostradę to wspaniała zabawa i przyjemność estetyczna. Na szczęście akcja nie jest monotonna i nie opiera się wyłącznie na utartym schemacie głupiego policjanta. Śmiejemy się też z chałturzenia, z dzikiej pasji Sanny (nagranie z wodą) i reszty zespołu (3-godzinny konkurs o solówkę), z bufonerii towarzyszącej filharmonii oraz z upartej czarnej owcy, jaką jest Amadeusz prywatnie.

Ten zgrabny film ze zwariowanym muzycznym nadzieniem zasługuje na wysoką notę. Nie dlatego, że jest wybitny (bo nie jest), ani innowacyjny (bo krótkometrażówka ustawiła poprzeczkę wyżej), tylko dlatego, że i tak nie znam żadnej innej szalonej komedii muzycznej porównywalnej z nim. A jeśli jeszcze da się zdobyć ścieżkę dźwiękową, to już jak dla mnie bomba.

Zwiastun: