Rodzina na złe i dobre [WFF 2010]

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Witajcie w spokojnej Finlandii, gdzie biega się do sauny, poluje na drobne zwierzątka w lesie, pływa w lodowatej wodzie i adoptuje chińskie dzieci z sierocińca. Ten sielankowy obrazek od początku zaczyna się boleśnie rozpadać, ponieważ u Mikko, ojca rodziny, zostaje rozpoznana pląsawica Huntingtona - nieuleczalna choroba dziedziczna.

"Splątane korzenie" rozwijają się właśnie wokół tego ponurego odkrycia. Mikko poza adoptowaną najmłodszą córką ma też córkę dorastającą oraz dorosłego syna, który nagle powraca z dalekiej misji wojskowej, zaalarmowany jego stanem zdrowia. Mikko zaczyna patrzeć poważnie i z niepokojem w przyszłość - kto przejmie po nim sklep? Co po nas pozostanie? Czy jego dzieci dziedziczą feralny gen wywołujący chorobę?

Objawy otępienia, omamów i drżączki są już dość wyraźne. Tymczasem także jego żona, Mirjami, ma własne problemy rodzinne. Starsza córka i syn stają przed dylematem, czy lepiej sprawdzić swoje geny i ewentualnie przygotować się psychicznie zawczasu na chorobę, czy może odepchnąć tę wiedzę ze strachu, że zatruje im życie. Ale nawet najmłodsza nie jest wolna od niepokoju - stara się na własną rękę dotrzeć do ojczyzny, żeby poznać swoich biologicznych rodziców.

W tej trudnej sytuacji udaje się zjednoczyć rodzinę, z jej wszystkimi indywidualnymi problemami. Ale film nie stawia w ogóle kwestii zagrożenia rodziny rozpadem (choć oczywiście ujawniają się różne konflikty), więc nie jest to zaskoczenie. Chodziło tu raczej o pokazanie przywiązania do korzeni rodzinnych, także podobno charakterystycznego u Finów.

Klimat, mimo wiszącej w powietrzu nieuchronnej śmierci, jest całkiem przyjemny i ciepły. Jest tu trochę pięknych zdjęć, ale najbardziej wyczuwalna jest świetna muzyka, pulsująca cichą nadzieją i urodą życia. Może nawet sprawdziłaby się zupełnie samodzielnie?

Właśnie z powodu tego delikatnego nastroju oraz wątku rodziny zmagającej się z problemami "Splątane korzenie" kojarzą mi się z pięknym holenderskim dramatem "Żyj!", też zresztą moją zdobyczą z któregoś WFF-u. Najważniejsza różnica jest taka, że tam udało się twórcom połączyć małe osobiste dramaty z twórczą pasją głównej bohaterki, co niesamowicie podbiło jakość tej produkcji. Saara Saarela tymczasem trzyma się spraw bardziej przyziemnych, bo chociaż wymiana podłogi w kuchni ma silne znaczenie symboliczne, to dla mnie jednak tylko robótki ręczne, a nie zasadnicze przekopanie pamięci i przerobienie zaległych spraw.

Szkoda, że zabrakło tu podsumowania, rozliczenia życia (zwidy ojca to tylko echo i efekt choroby, a nie prawdziwe rozliczenie). Gdyby serio potraktować zachłanność życia zamiast eksploatować rodzinne lęki, film mógł być znacznie bardziej przejmujący, i to nawet bez tak ciężkiej, ciągnącej się pokoleniami choroby w tle. Jej miejsce mogłoby zająć nawet jakieś przypadkowe spiętrzenie problemów (vide na przykład wstęp do "Mapy świata").

No, ale ja tu sam sobie projektuję nowy film ze znanych mi elementów, które sprawdziły się gdzieś indziej, a reżyserka zrobiła swoje przyzwoicie i nie zamierzam jej tego wyrzekać. Saldo per plus, bo film na pewno nie zmarnował mojego czasu, pieniędzy, ani mojego emocjonalnego zaangażowania.

Zwiastun:

No i do schowka! Kiedy ja to wszystko obejrzę? ;>

Wierzę w ciebie - masz przerób jak trawler. =}

Nie wiem, czy mam się obrazić, czy ucieszyć. ;P

Dodaj komentarz