Rzewny śpiew

Data:
Ocena recenzenta: 4/10

Choć lubię dziwne filmy na WFF-ie, to czasem trzeba po nich odpocząć na czymś bardziej konwencjonalnym. Odpocząłem, ale klimat "Ukochanego" jest tak monotonny, że aż się znudziłem. To film tylko dla miłośników współczesnych frankofońskich melodramatów oraz musicali w jednym.

Akcja rozciąga się od lat 60. do współczesności i jest jakby mini-sagą nietypowej francuskiej rodziny. Matka (Madeleine) i córka (Vera) żyją miłością i dają się wieść przeznaczeniu w poszukiwaniu szczęścia. Wynika z tego mnóstwo miłosnych komplikacji, a w finale dowiadujemy się, że w naszym życiu są ludzie, którzy nim tak naprawdę kierują.

Uff - strasznie zachowawcza teza jak na film pełen bezpruderyjności i seksu. To swobodne podejście jest nawet zabawne - gdy dorosła Vera wchodzi do swojego mieszkania, gdzie starsi już rodzice beztrosko baraszkują w łóżku jak młodzieniaszki, i zażenowana dziewczyna bąka pod nosem "tato, majtki...", a Jaromil uśmiecha się niewinnym uśmiechem typu "i cóż wielkiego?", to jest scena charakterystyczna dla tego filmu i śmieszna.

Niestety mamy też mnóstwo melodramatyzmu. Po wierzchu wygląda to na dramaty miłosne, ale reżyser bezlitośnie "upupia" temat, nie dając się wczuć w niczyje przeżycia głębiej, niż podpowiada stereotyp. Piosenki są może i niezłe, ale leją na to melancholię w stanie tak gęstym, że prawie się krystalizuje.

Jedyną postacią, której grę doceniam, jest Paul Schneider jako perkusista Henderson. Nie dość, że przystojniak, to jeszcze człowiek z nieco ironicznym dystansem do świata i wrażliwiec, który - w przeciwieństwie do innych postaci w "Ukochanym" - nie okazuje emocji zbyt łatwo. Vera zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia, ale - co za pech - ten jest gejem... W niej z kolei kocha się inny chłopak, ale oczywiście wychodzi klasyczny łańcuszek - on kocha ją, a ona innego, a tamten z kolei nie bardzo wie jak na tę miłość odpowiedzieć.

Zbyt wiele wątków i czasów upraszczają te historie, dostajemy tylko panoramę uczuć, a ta jest w sumie dosyć epicka i nie dość liryczna. Sentymentalne ujęcie ludzkiego losu mnie się ani nie podoba, ani mnie nie przekonuje, a jeden Henderson w barszcz to za mało, żeby zbudować prawdziwy dramat. Gdyby nie potrzeba równowagi, pewnie bym nie poszedł na taki film, bo szkoda czasu.

Zwiastun: