Szukania mi trzeba [WFF 2010]

Data:
Ocena recenzenta: 9/10

Piroska jest kobietą więcej niż pulchną - to bez przesady góra ciała, która najbardziej przypomina Indiankę Marylin z "Przystanku Alaska". Tak samo jak ona niewiele mówi i wykonuje monotonną pracę, a z jej nalanej twarzy trudno coś wyczytać. Zupełnie jakby nic jej nie obchodziło. Ale prawda jest jeszcze gorsza - Piroska jest niemal martwa. Jedyne, co świadczy o jakimkolwiek przywiązaniu do świata jest objadanie się, choć to też nie wydaje się sprawiać jej przyjemności. Pochłania jedzenie jak automat, nie zmieniając nawet wyrazu twarzy ani nie przyspieszając leniwych ruchów. Uprawia tylko patologiczny odruch, który z ledwością zapełnia jej pustkę - albo nawet i tyle nie...

Obojętność, z jaką traktuje wszystko dokoła, doskwiera nawet koleżankom z oddziału dla śmiertelnie chorych. Piroska unika telefonów do rodzin z informacją o śmierci, a gdy już jest zmuszona, odbębnia tylko jakąś formułkę i szybko odkłada słuchawkę. Nie lepiej wygląda jej związek z chłopakiem, zapalonym modelarzem - rozmawia z nim rutynowo, o stałych godzinach, w dodatku regularnie oszukuje go, że pracuje nad zrzucaniem wagi. Jest po prostu osobą samotną wśród innych ludzi, i to na własne życzenie.

Czy kronika duchowej zapaści może być interesująca i warta obejrzenia? Temat jest mało zachęcający, ale choćby takie "Requiem dla snu" dowodzi, że najważniejsze jest jednak odpowiednie podejście. Od widza zależy, czy od początku zaakceptuje tę postać, czy nie. Ja na przykład przyjąłem ją z czułością i życzliwością, chyba dlatego, że jej problem nie narzuca się poprzez szantaż moralny ze strony reżyserki. Jest wyraźny, ale cichy, nikt nie każe jej współczuć ani nawet rozumieć, dlaczego taka jest. Zamiast tego mamy piękne, starannie zakomponowane kadry, w których bohaterka czasem stoi plecami do widowni, zajmując dużą część obrazu, jakby mówiła dosłownie "pozornie jest mnie aż tyle, ale duchem jestem nieobecna".

Czysty przypadek sprawia, że dziewczyna przeżywa niespodziewany wstrząs - ktoś z pacjentów nazywa się tak samo, jak jej przyjaciółka z podstawówki. To tylko zbieżność nazwisk, ale nigdy nie wiadomo, co kogo wytrąci z równowagi. Dla niej ten drobny fakt staje się punktem zwrotnym, każącym zajrzeć głęboko w przeszłość, gdy była kimś zupełnie innym.

"Adrienn Pal" to film uszyty jak na moje osobiste zamówienie. Zwiastun bardzo dobrze oddaje klimat oraz sposób filmowania tej historii - dostałem dokładnie, to czego się spodziewałem i na co liczyłem. Mimo kamiennej twarz Piroski i niemrawej, chaotycznej akcji, doskonale czułem taki podskórny prąd odkrywania życia na nowo, jaki musiał w niej przepływać. Piękne zdjęcia to też dla mnie duża przyjemność, jaka by to nie była opowieść. Ten film przypomina kino rumuńskie, ale naturalizm nie jest tu tak daleko posunięty. Zdjęcia przeciętnych miejsc nie trwają tak długo, żeby się zacząć niecierpliwić, na czas są zastępowane przez następne ujęcia. To dzieło można polubić od razu, a nie - jak ze "Śmiercią pana Lazarescu" - docenić dopiero po kilku powtórzeniach, gdy się już pozna i przywyknie do jego konstrukcji.

Reżyserka, Ágnes Kocsis (nota bene absolwentka polonistyki, co można sprawdzić w wywiadzie udzielonym dla WFF), zrobiła wyraźne postępy nie zmieniając się przy tym diametralnie. Jak dziwnie przypomnieć sobie, że kilka lat temu nakręciła "Świeże powietrze", w którym zbuntowana córka po serii porażek wchodzi w buty swojej matki! To był smętny dramacik rodzinny, który na 22. WFF zdobył nagrodę w konkursie 1-2, ku mojej nie uleciałej do dziś irytacji. Chociaż "Adrienn Pal" to także eksploracja życia ludzi "zbędnych", to jednak pokazuje coś odwrotnego - jak w tym małym życiu można znaleźć coś dobrego.

Jest tu też mniej szamotania. Dorosła Piroska, w odróżnieniu od nastolatki ze "Świeżego powietrza", nie szuka wyjścia ze swojej beznadziei, nie buntuje się przeciw niej. Los jakby sam otworzył jej jakąś zapomnianą klapkę w pamięci. Zupełnie inna sprawa, że pamięć okazuje się strasznie podstępną wiedźmą - kiedy rozmawia z kimś ze starych czasów, słyszy za każdym razem trochę inną wersję. Niektórzy twierdzą wręcz, że Piroska i Adrienn wcale nie były przyjaciółkami...

Ale być może właśnie te niespodziewane zakręty powodują, że stopniowo wyprawa po wspomnienie staje się drogą ku teraźniejszości, a może nawet przyszłości. Coś się zmienia i w ostatniej scenie widać, jak dziewczyna ze zdziwieniem zaczyna to rozumieć. To druga wyraźna emocja, jaka zaczyna się malować na jej obliczu w tym filmie (pierwsze było pewnie zaskoczenie, gdy zobaczyła znajome nazwisko). Gabor świetnie to oddała - jej mina nie ulega oczywistemu roztajaniu, nadal musi ją w tym wspomagać efekt filmowy. Nie ma żadnego przełomowego "wow!" na koniec, a przynajmniej nie na twarzy dziewczyny.

"Adrienn Pal" zostanie ze mną chyba jeszcze długo po festiwalu. To pozornie nieefektowna historyjka, ale nakręcona z dużym zrozumieniem i uczuciem, wyrażanym z pewnym przesunięciem, czyli raczej w zdjęciach, niż bezpośrednio w zachowaniu postaci. Tak jest subtelniej, ale granica, za którą obraz staje się czystym obrazkiem, nigdy nie zostaje przekroczona. Kocsis ciągle dyskretnie, ale zdecydowanie panuje nad rozwojem i kształtem tej historii. Opowieści o tym, że być może droga, jaką się podąża, jest dla człowieka ważniejsza niż jakikolwiek cel. I że czasem wystarczy tylko zacząć iść...

Zwiastun: